-->

Strony

Alessio Puleo - Moje serce należy do Ciebie - rozdział 1

Edytuj post
    Szpital Świętego Eliasza, Bogota, Kolumbia. 
    W gabinecie paraliżująca cisza. Giorgio Luciani rozgląda się wokół, próbując się uspokoić. Okna wpuszczają niewiele światła, pewnie dlatego, że zbyt ciemne zasłony nie przepuszczają promieni słońca. 
    Mahoniowe meble, bogato zdobione, na pewno antyki. 
    Na ścianach wielkie obrazy – każdy w innym stylu, pozawieszane bez ładu i składu, niektóre przekrzywione – wydają się przepychać między sobą. 
    Na stoliku w kącie, obok malutkiego drewnianego Buddy, figurka Matki Boskiej z wodą święconą. 
    Wreszcie ciężki perski dywan na podłodze sprawia, że pokój wygląda na jeszcze bardziej ponury i zagracony. 
    Dziwne, myśli Luciani, żeby lekarz miał tak kiepski gust. W gruncie rzeczy jednak lekarz nie musi zajmować się meblami. 
    Ciszę mąci ledwie słyszalne tykanie: stary zegar w rogu biurka, pewnie i on nabyty przypadkiem. 
    Luciani spogląda przez chwilę na siedzącego przed nim mężczyznę marszczącego brwi i wpatrującego się z uwagą w papiery. Wydaje się nie zwracać na gościa uwagi. 
    Próbując opanować rosnący niepokój, Giorgio Luciani wstaje, podchodzi do okna i uchyla zasłonę, jakby miał nadzieję zobaczyć inny świat. 
    Rozmasowując zesztywniałe mięśnie ramienia, wygląda na zewnątrz, na ulicę. Samochody przemykają po asfalcie, spiesząc się, nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co. Na chodniku piesi cierpliwie czekają na zielone światło, żeby przejść przez ulicę. Matka uspokaja płaczące dziecko – pewnie domaga się nowej zabawki. Grupka dziewcząt śmieje się i przekomarza przy witrynie sklepu z odzieżą. Na ramionach mają szkolne plecaki, pewnie wracają do domów po długich godzinach wypełnionych lekcjami; a może idą do koleżanki, żeby się razem pouczyć. 
    Odległe przebłyski życia kołysane muzyką czasu; istnienia, które do nas nie należą, lecz które z tego czy innego powodu przeplatają się z naszym. Właśnie, naszym. 
    Nagle Luciani spostrzegł, że cienka okienna szyba zaparowała od jego oddechu, uniemożliwiając mu dalszą obserwację. Zaciągnął więc zasłonę niczym kurtynę. 
    Zastanowił się, która może być godzina, i spojrzał na zegar: szesnasta czterdzieści siedem. 
    Minęło ponad dziesięć minut, odkąd wszedł do tego pokoju. Kto wie, ile to jeszcze potrwa. 
    Tuż za jego plecami denerwującą ciszę przerwało westchnienie. Na to właśnie czekał. 
    Odwrócił się i zobaczył, że doktor Kovacic spogląda na niego z zatroskanym wyrazem twarzy. 
    Westchnął, zebrał się wreszcie na odwagę i powiedział: 
    – Słucham, panie doktorze. – Powoli wrócił do biurka i usiadł. 
    – Niestety, nie ucieszy pana to, co mam do powiedzenia. Dokładnie przeanalizowałem wyniki ostatnich badań i…  Na kilka sekund zapadła cisza. Luciani był pewien, że lekarz szuka właściwych słów, i niecierpliwie zaczął się bawić guzikami marynarki. 
    Uważnie przyglądał się brodatemu mężczyźnie o szpakowatych włosach, szukając nadziei w zmarszczkach na jego twarzy. Nie znalazł. 
    – Bardzo mi przykro – ciągnął lekarz – nic już nie da się zrobić. Będę szczery: nie zostało jej już wiele czasu. 
    Giorgio Luciani zbladł, poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg; próbował zachować spokój, lecz mimo starań nie udało mu się zapanować nad drżeniem głosu, gdy zadawał pytanie: 
    – Ile… Ile czasu? 
    – Pięć… co najwyżej sześć miesięcy. Nie więcej. Choroba postępuje błyskawicznie. Chociaż z pozoru nie ma żadnych objawów, wyniki mówią same za siebie. Jest coraz gorzej, serce jest w bardzo złym stanie. Zapewniam, że zrobiliśmy wszystko, co się dało; wyczerpaliśmy już wszelkie dostępne możliwości. Chyba że…  Doktor Kovacic przerwał i zawahał się. Nie był pewien, czy powinien mówić dalej. 
    Atmosfera w pokoju gęstniała, niemal nie dało się oddychać, a napięcie nie pozwalało Lucianiemu zachować zwykłego opanowania. 
    – Chyba że? – wybuchnął, zniecierpliwiony wahaniem rozmówcy. – Niech pan mówi, doktorze, proszę, chyba że… co? 
 Lekarz, który doskonale wiedział, w jakim stanie jest jego rozmówca, postanowił mówić dalej. 
    – Cóż, prawdę mówiąc, jest jeszcze jedna szansa, ale nie chciałbym budzić fałszywej nadziei, naprawdę trudno jest znaleźć serce w tak krótkim czasie, no i trzeba wziąć pod uwagę, że…  Doktor Kovacic znowu zamilkł i zaczął nerwowo szukać czegoś w szufladzie biurka. 
    Kolejna przerwa w rozmowie ostatecznie rozstroiła Lucianiego. Nie był już w stanie siedzieć, zerwał się i wrócił do okna. Nie spodoba mu się to, co za chwilę usłyszy, czuł to wyraźnie. Potem – jakby zaklinając odpowiedź, która miała być ostateczna – ponownie uniósł zasłonę i drżącym głosem spytał: 
    – No więc, doktorze, nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem, co pan próbuje mi powiedzieć; jest jakaś nadzieja? 
    – Proszę się uspokoić i posłuchać… – odrzekł specjalista, zamykając szufladę, niezadowolony, że nie znalazł tego, czego szukał. – Istotnie, jest pewna szansa, choć nik­ła: można by spróbować przeszczepu. Ale, jak już wspomniałem, trzeba wziąć pod uwagę fakt, że, niestety, w naszym kraju brakuje dawców narządów, więc trudno znaleźć serce, nawet jeśli ma się na to dużo czasu. Co dopiero w waszym przypadku, kiedy w grę wchodzi zaledwie kilka miesięcy! 
Jedynym rozwiązaniem wydaje się wyjazd za granicę, ale wtedy pojawia się inny problem: brak obywatelstwa. 
    – Brak obywatelstwa? – powtórzył mężczyzna. – Co pan ma na myśli? 
    – Postaram się wyjaśnić. Nawet gdyby przeniósł się pan do kraju, gdzie dawców jest dużo więcej, jego obywatele mają pierwszeństwo. Szanse więc będą, owszem, większe w stosunku do tych, które są tutaj, ale nie na tyle duże, żeby dać prawdziwą nadzieję. Krótko mówiąc, próbuję panu powiedzieć, że teraz jedynie cud może ją uratować. Ogromnie mi przykro, ale tak to wygląda. 
    Luciani bez słowa odwrócił się i znowu wyjrzał przez okno. Szyba drżała od chłodnych podmuchów wiatru, nieodczuwalnych wewnątrz pokoju. 
    Spojrzał w górę, na ciemnoszare niebo grożące deszczem, przystrojone czarnymi chmurami, zza których prześwitywało czerwonawe światło zachodzącego słońca. 
    W jego głowie słowa lekarza pędziły i rozbrzmiewały wciąż na nowo niczym rozszalałe tornado, a jego ciało, wstrząsane dreszczami, niemal odmawiało posłuszeństwa. 
    Zmusił się do zachowania jasności umysłu, z ogromnym wysiłkiem próbował ująć w słowa myśl, która kołatała mu w głowie, a której nie miał odwagi wypowiedzieć, pewnie z obawy przed utratą resztek nadziei. 
    – A jak wygląda sytuacja we Włoszech? – spytał w końcu, zaciskając pięści. 
    – Słucham? – odpowiedział lekarz, nie pojmując, do czego zmierza rozmówca. 
    – Chciałbym się dowiedzieć, jak ta sprawa wygląda we Włoszech, jeśli chodzi o dawców narządów – powtórzył. 
    – Cóż, jeśli się nie mylę, Włochy należą do krajów o dużej liczbie dawców. 
Ale czemu pan o to pyta? 
    Giorgio Luciani nie odpowiedział. 
    Spojrzał na swoje niewyraźne odbicie w szybie. Zwyczajny człowiek, około czterdziestki, uczciwy pracownik, na którego w domu czeka rodzina: żona i cudowna córka, którą kocha najbardziej na świecie. 
    Jego życie, krótko mówiąc, aż do dziś było spełnione. Nagle rozżalił się nad chwilami, które teraz zdawały się odległe i utracone na zawsze. Dobrze wiedział, że owa radość, o którą on i jego rodzina tak długo zabiegali, nigdy już nie wróci. 
    Stukot kropel deszczu, uderzających nieustępliwie o szybę, wyrwał go z zamyślenia. Ów dźwięk, niegdyś przyjemny i kojący, teraz wydawał mu się jedynie posępny i złowrogi. 
    Z opuszczoną głową wrócił do biurka i zebrał z krzesła swoje rzeczy: płaszcz i aktówkę, z której wyjął parasol. 
    Niedawno, kiedy wychodził z domu i stał już w drzwiach, córka dogoniła go i wręczyła mu ten parasol, zmartwiona, że będzie padać i ojciec może zmoknąć. 
    – Tato, nie chcesz się chyba przeziębić… – zawołała, biorąc się pod boki i robiąc identyczną minę jak niegdyś jego mama, kiedy go upominała. 
    Cmoknął ją w policzek, mocno uścisnął i podziękował. 
    Nieśmiały, ledwie dostrzegalny uśmiech rozjaśnił twarz Lucianiego, gdy spojrzał lekarzowi w oczy i spytał: 
    – Czy wierzy pan w cuda? 
    Doktor nie odpowiedział i wzruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie wie. Luciani, stojąc w progu, powiedział po prostu: 
    – A ja owszem. Ja i moja rodzina mamy włoskie obywatelstwo. 
    Zamknął za sobą drzwi, zszedł po kilku schodkach prowadzących na ulicę i skierował się w stronę domu. 
    Gorzkie łzy płynące po jego twarzy mieszały się z kroplami deszczu w to smutne styczniowe popołudnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata | WioskaSzablonów.