-->

Strony

nnn

Edytuj post Brak komentarzy:
Szpital Świętego Eliasza, Bogota, Kolumbia. 
 W gabinecie paraliżująca cisza. Giorgio Luciani rozgląda się wokół, próbując się uspokoić. Okna wpuszczają niewiele światła, pewnie dlatego, że zbyt ciemne zasłony nie przepuszczają promieni słońca. 
 Mahoniowe meble, bogato zdobione, na pewno antyki. 
 Na ścianach wielkie obrazy – każdy w innym stylu, pozawieszane bez ładu i składu, niektóre przekrzywione – wydają się przepychać między sobą. 
 Na stoliku w kącie, obok malutkiego drewnianego Buddy, figurka Matki Boskiej z wodą święconą. 
 Wreszcie ciężki perski dywan na podłodze sprawia, że pokój wygląda na jeszcze bardziej ponury i zagracony. 
 Dziwne, myśli Luciani, żeby lekarz miał tak kiepski gust. W gruncie rzeczy jednak lekarz nie musi zajmować się meblami. 
 Ciszę mąci ledwie słyszalne tykanie: stary zegar w rogu biurka, pewnie i on nabyty przypadkiem. 
 Luciani spogląda przez chwilę na siedzącego przed nim mężczyznę marszczącego brwi i wpatrującego się z uwagą w papiery. Wydaje się nie zwracać na gościa uwagi. 
 Próbując opanować rosnący niepokój, Giorgio Luciani wstaje, podchodzi do okna i uchyla zasłonę, jakby miał nadzieję zobaczyć inny świat. 
 Rozmasowując zesztywniałe mięśnie ramienia, wygląda na zewnątrz, na ulicę. Samochody przemykają po asfalcie, spiesząc się, nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co. Na chodniku piesi cierpliwie czekają na zielone światło, żeby przejść przez ulicę. Matka uspokaja płaczące dziecko – pewnie domaga się nowej zabawki. Grupka dziewcząt śmieje się i przekomarza przy witrynie sklepu z odzieżą. Na ramionach mają szkolne plecaki, pewnie wracają do domów po długich godzinach wypełnionych lekcjami; a może idą do koleżanki, żeby się razem pouczyć. 
 Odległe przebłyski życia kołysane muzyką czasu; istnienia, które do nas nie należą, lecz które z tego czy innego powodu przeplatają się z naszym. Właśnie, naszym. 
 Nagle Luciani spostrzegł, że cienka okienna szyba zaparowała od jego oddechu, uniemożliwiając mu dalszą obserwację. Zaciągnął więc zasłonę niczym kurtynę. 
 Zastanowił się, która może być godzina, i spojrzał na zegar: szesnasta czterdzieści siedem. 
 Minęło ponad dziesięć minut, odkąd wszedł do tego pokoju. Kto wie, ile to jeszcze potrwa. 
 Tuż za jego plecami denerwującą ciszę przerwało westchnienie. Na to właśnie czekał. 
 Odwrócił się i zobaczył, że doktor Kovacic spogląda na niego z zatroskanym wyrazem twarzy. 
 Westchnął, zebrał się wreszcie na odwagę i powiedział: 
 – Słucham, panie doktorze. – Powoli wrócił do biurka i usiadł. 
 – Niestety, nie ucieszy pana to, co mam do powiedzenia. Dokładnie przeanalizowałem wyniki ostatnich badań i…  Na kilka sekund zapadła cisza. Luciani był pewien, że lekarz szuka właściwych słów, i niecierpliwie zaczął się bawić guzikami marynarki. 
 Uważnie przyglądał się brodatemu mężczyźnie o szpakowatych włosach, szukając nadziei w zmarszczkach na jego twarzy. Nie znalazł. 
 – Bardzo mi przykro – ciągnął lekarz – nic już nie da się zrobić. Będę szczery: nie zostało jej już wiele czasu. 
 Giorgio Luciani zbladł, poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg; próbował zachować spokój, lecz mimo starań nie udało mu się zapanować nad drżeniem głosu, gdy zadawał pytanie: 
 – Ile… Ile czasu? 
 – Pięć… co najwyżej sześć miesięcy. Nie więcej. Choroba postępuje błyskawicznie. Chociaż z pozoru nie ma żadnych objawów, wyniki mówią same za siebie. Jest coraz gorzej, serce jest w bardzo złym stanie. Zapewniam, że zrobiliśmy wszystko, co się dało; wyczerpaliśmy już wszelkie dostępne możliwości. Chyba że…  Doktor Kovacic przerwał i zawahał się. Nie był pewien, czy powinien mówić dalej. 
 Atmosfera w pokoju gęstniała, niemal nie dało się oddychać, a napięcie nie pozwalało Lucianiemu zachować zwykłego opanowania. 
 – Chyba że? – wybuchnął, zniecierpliwiony wahaniem rozmówcy. – Niech pan mówi, doktorze, proszę, chyba że… co? 
 Lekarz, który doskonale wiedział, w jakim stanie jest jego rozmówca, postanowił mówić dalej. 
 – Cóż, prawdę mówiąc, jest jeszcze jedna szansa, ale nie chciałbym budzić fałszywej nadziei, naprawdę trudno jest znaleźć serce w tak krótkim czasie, no i trzeba wziąć pod uwagę, że…  Doktor Kovacic znowu zamilkł i zaczął nerwowo szukać czegoś w szufladzie biurka. 
 Kolejna przerwa w rozmowie ostatecznie rozstroiła Lucianiego. Nie był już w stanie siedzieć, zerwał się i wrócił do okna. Nie spodoba mu się to, co za chwilę usłyszy, czuł to wyraźnie. Potem – jakby zaklinając odpowiedź, która miała być ostateczna – ponownie uniósł zasłonę i drżącym głosem spytał: 
 – No więc, doktorze, nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem, co pan próbuje mi powiedzieć; jest jakaś nadzieja? 
 – Proszę się uspokoić i posłuchać… – odrzekł specjalista, zamykając szufladę, niezadowolony, że nie znalazł tego, czego szukał. – Istotnie, jest pewna szansa, choć nik­ła: można by spróbować przeszczepu. Ale, jak już wspomniałem, trzeba wziąć pod uwagę fakt, że, niestety, w naszym kraju brakuje dawców narządów, więc trudno znaleźć serce, nawet jeśli ma się na to dużo czasu. Co dopiero w waszym przypadku, kiedy w grę wchodzi zaledwie kilka miesięcy! 
Jedynym rozwiązaniem wydaje się wyjazd za granicę, ale wtedy pojawia się inny problem: brak obywatelstwa. 
 – Brak obywatelstwa? – powtórzył mężczyzna. – Co pan ma na myśli? 
 – Postaram się wyjaśnić. Nawet gdyby przeniósł się pan do kraju, gdzie dawców jest dużo więcej, jego obywatele mają pierwszeństwo. Szanse więc będą, owszem, większe w stosunku do tych, które są tutaj, ale nie na tyle duże, żeby dać prawdziwą nadzieję. Krótko mówiąc, próbuję panu powiedzieć, że teraz jedynie cud może ją uratować. Ogromnie mi przykro, ale tak to wygląda. 
 Luciani bez słowa odwrócił się i znowu wyjrzał przez okno. Szyba drżała od chłodnych podmuchów wiatru, nieodczuwalnych wewnątrz pokoju. 
 Spojrzał w górę, na ciemnoszare niebo grożące deszczem, przystrojone czarnymi chmurami, zza których prześwitywało czerwonawe światło zachodzącego słońca. 
 W jego głowie słowa lekarza pędziły i rozbrzmiewały wciąż na nowo niczym rozszalałe tornado, a jego ciało, wstrząsane dreszczami, niemal odmawiało posłuszeństwa. 
 Zmusił się do zachowania jasności umysłu, z ogromnym wysiłkiem próbował ująć w słowa myśl, która kołatała mu w głowie, a której nie miał odwagi wypowiedzieć, pewnie z obawy przed utratą resztek nadziei. 
 – A jak wygląda sytuacja we Włoszech? – spytał w końcu, zaciskając pięści. 
 – Słucham? – odpowiedział lekarz, nie pojmując, do czego zmierza rozmówca. 
 – Chciałbym się dowiedzieć, jak ta sprawa wygląda we Włoszech, jeśli chodzi o dawców narządów – powtórzył. 
 – Cóż, jeśli się nie mylę, Włochy należą do krajów o dużej liczbie dawców. 
Ale czemu pan o to pyta? 
 Giorgio Luciani nie odpowiedział. 
 Spojrzał na swoje niewyraźne odbicie w szybie. Zwyczajny człowiek, około czterdziestki, uczciwy pracownik, na którego w domu czeka rodzina: żona i cudowna córka, którą kocha najbardziej na świecie. 
 Jego życie, krótko mówiąc, aż do dziś było spełnione. Nagle rozżalił się nad chwilami, które teraz zdawały się odległe i utracone na zawsze. Dobrze wiedział, że owa radość, o którą on i jego rodzina tak długo zabiegali, nigdy już nie wróci. 
 Stukot kropel deszczu, uderzających nieustępliwie o szybę, wyrwał go z zamyślenia. Ów dźwięk, niegdyś przyjemny i kojący, teraz wydawał mu się jedynie posępny i złowrogi. 
 Z opuszczoną głową wrócił do biurka i zebrał z krzesła swoje rzeczy: płaszcz i aktówkę, z której wyjął parasol. 
 Niedawno, kiedy wychodził z domu i stał już w drzwiach, córka dogoniła go i wręczyła mu ten parasol, zmartwiona, że będzie padać i ojciec może zmoknąć. 
 – Tato, nie chcesz się chyba przeziębić… – zawołała, biorąc się pod boki i robiąc identyczną minę jak niegdyś jego mama, kiedy go upominała. 
 Cmoknął ją w policzek, mocno uścisnął i podziękował. 
 Nieśmiały, ledwie dostrzegalny uśmiech rozjaśnił twarz Lucianiego, gdy spojrzał lekarzowi w oczy i spytał: 
 – Czy wierzy pan w cuda? 
 Doktor nie odpowiedział i wzruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie wie. Luciani, stojąc w progu, powiedział po prostu: 
 – A ja owszem. Ja i moja rodzina mamy włoskie obywatelstwo. 
 Zamknął za sobą drzwi, zszedł po kilku schodkach prowadzących na ulicę i skierował się w stronę domu. 
 Gorzkie łzy płynące po jego twarzy mieszały się z kroplami deszczu w to smutne styczniowe popołudnie. 
  2     – Halo? 
 – Cześć, Ylenia! 
 Ta rozmowa sprawiła, że zapaliło się w niej wewnętrzne światełko…  – Cześć! Poczekaj sekundkę, odbiorę telefon! – rzuciła, zerkając na chłopaka, którego prywatnie uczyła włoskiego. Chciał studiować języki obce i w każdej wolnej chwili przychodził do niej na lekcje. 
 I, jak zwykle, z pokoju obok usłyszała wołanie: 
 – Skarbieeee… Kto dzwoni? 
 – To do mnie, mamo, Ashley! 
 Ylenia, odkrzykując mamie, przykryła słuchawkę dłonią. Lekki rumieniec zabarwił jej policzki. Dobrze wie­działa, że to niezbyt elegancko okłamywać matkę, ale nie miała ochoty tłumaczyć jej, kto naprawdę cierpliwie czeka po drugiej stronie słuchawki i chce jej opowiedzieć, że strzelił dwa gole podczas szkolnego meczu halówki. Z nadzieją, że Ylenia mu uwierzy. I że chciałby ją zabrać na lody na molo, żeby to uczcić, a może by po prostu uciszyć wyrzuty sumienia. 
 – Pozdrów ją ode mnie… i powiedz, żeby jutro razem z rodzicami wpadli do nas na kolację! – Głos mamy zbliżał się niebezpiecznie. 
 – Pewnie, nie martw się, zajmę się tym, spokojnie…  Ylenia już nie musiała krzyczeć, mama weszła do salonu. 
 – Idę na górę, porozmawiam w moim pokoju. 
 Promienny uśmiech od ucha do ucha, uśmiech kłamczuchy. To dość niewinne kłamstwo, owszem, lecz mimo wszystko kłamstwo. 
 – Okej, jak chcesz. 
 Kobieta, uśmiechając się pod nosem, uważnie przyglądała się córce wbiegającej po schodach na górę. 
 Pewnie, ona też kiedyś była nastolatką. Ona również ukrywała przed matką adresata kilometrowych listów – swego obecnego męża. 
 Klasyczne zagranie. Matka na pewno się zorientowała. A może nie, może łyknęła kłamstwo. Kto wie. Rodzice potrafią być tacy tajemniczy. 
 Kiedy siadała do nauki w ciszy swojego pokoju, zapełniała całe stronice sercami i obietnicami składanymi Giorgiowi. Ambra wróciła na chwilę myślami do chwil, kiedy jej matka, udając brak zainteresowania, niby przypadkiem przechodziła za jej plecami, by ukradkiem rzucić okiem na to, co Ambra pisze do narzeczonego. Wtedy ona błyskawicznie zasłaniała dłonią kartkę i sekretne miłosne wyznania, wstydząc się prawdopodobnie tak samo jak Ylenia kilka chwil temu. 
 Kobieta poczekała, aż córka wejdzie po schodach, i podniosła drugą słuchawkę bezprzewodowego telefonu. Jej policzki zarumieniły się, i to bynajmniej nie od różu. Co ona wyrabia? Zamierza podsłuchiwać, jak wtedy, kiedy była małą dziewczynką i ktoś dzwonił do jej siostry…  Szybko odłożyła słuchawkę i wycofała się, myśląc, że sama zadzwoni do matki Ashley, żeby zaprosić ich na kolację. Ashley była najbliższą przyjaciółką Ylenii, a ich przyjaźń, jak to bywa tylko w tym wieku, cechowała absolutna wyłączność. Wydawały się zsynchronizowane w każdym aspekcie, symbioza niemal doskonała, choć z całą pewnością to nie Ashley teraz dzwoniła. 
 Zresztą czego niby miałaby się spodziewać? Jej córka była piękną, wysoką, smukłą dziewczyną o ciemnej karnacji i szmaragdowych oczach. Proste włosy nosiła obcięte do ramion i wyglądała na tak kruchą jak figurka, która w każdej chwili może się stłuc. 
 Właśnie dlatego Giorgio, jej ojciec, nazywał ją „swoją cudowną porcelanową laleczką”: śliczną, uroczą i delikatną. 
 Dorasta tak szybko. Jeszcze kilka miesięcy temu wydawała się małą dziewczynką, a teraz jej uroda rozkwitła w pełni. Ylenia stała się kobietą, młodą i pociągającą. To normalne, że ma wielbicieli. Ambra też ich miała, kiedy była w wieku córki! 
 Uśmiechając się do wspomnień młodości, wyjęła z kieszeni komórkę, żeby zadzwonić, ale zapomniała o tym, gdy tylko wróciła do kuchni, spojrzała na wielki zegar wiszący na ścianie – nie znosiła tego ciągłego, irytującego tykania wskazówek – i zdziwiła się, że męża jeszcze nie ma w domu. Zazwyczaj zawiadamiał ją, kiedy miał się spóźnić. 
 Pomyślała, że powinna do niego zadzwonić i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Menu. Kontakty. I co teraz? A, tak! 
 Nazwiska przesuwały się szybko na kolorowym wyświetlaczu. Nie wiedzieć po co, córka uparła się, żeby matka miała najnowocześniejszy telefon, skomplikowany gadżet, mimo że Ambra ledwie umiała zadzwonić, często bez powodzenia. Trudno, nigdy nie było jej po drodze z rozwojem technologii. 
 Ach, piękne czasy pisywanych odręcznie listów… Przed napisaniem trzeba było się zastanowić, szukało się skomplikowanych i odpowiednio barwnych słów, najtrafniejszych metafor. Można było spędzić wiele godzin, gniotąc kolejne kartki i wyrzucając je do kosza albo na podłogę, podczas gdy te puste spoczywały na stole, czekając na swoją kolej. 
 Lecz teraz, w epoce e-maili i esemesów, pachnąca lawendą papeteria z obrazkami rozpłynęła się we mgle zapomnienia. 
 Ambra nacisnęła palcem guzik po lewej stronie i podniosła telefon do ucha, czekając, aż mąż odbierze. Zdziwiła się, gdy nieco zgrzytliwy damski głos poinformował ją uprzejmie, że telefon jest wyłączony lub pozostaje poza zasięgiem. 
 Zadrżało jej serce. Czy coś się stało? Coś poważnego? Ależ skąd! Próbowała się nie martwić, przecież już wcześniej zdarzało się, że nie mogła złapać Giorgia. 
Niczym mała dziewczynka zaczęła przedrzeźniać głos ze słuchawki: „Abonent czasowo niedostępny…”. Przyszło jej do głowy, że pewnie coś go zatrzymało na służbowym spotkaniu, na które wybierał się po południu, więc nie ma się czym przejmować. Takie niespodzianki często się zdarzały w jego pracy, Ambra miała pełną tego świadomość. 
 Udało się jej opanować niepokój; wsunęła telefon do kieszeni. Zabrała się do krojenia ziemniaków i marchewek, nucąc jedną ze swoich ulubionych melodii, jak to miała w zwyczaju, zawsze kiedy krzątała się po kuchni. 
 Była już prawie pora kolacji, gdy wrócił jej mąż, lecz – pochłonięta myślami – nie usłyszała, jak otwierają i zamykają się drzwi wejściowe i nie zorientowała się, że ktoś wchodzi do kuchni. 
 – Giorgio! – wykrzyknęła na jego widok. – Nareszcie! Martwiłam się! 
Dzwoniłam, ale miałeś wyłączoną komórkę. Kolacja prawie gotowa. Jak poszło? 
Zmokłeś? Ale pogoda! Dobrze, że Ylenia dała ci parasol, inaczej byś…  Zamilkła, gdy dostrzegła zapuchnięte, czerwone oczy męża i jego zmęczoną, zdruzgotaną twarz. Była przed chwilą tak zajęta mieszaniem gulaszu w garnku, że nawet nie zaszczyciła Giorgia spojrzeniem. 
 – Ale… – zaczęła, zmartwiona i wystraszona. – Co ci jest? Stało się coś? 
 Wytarła ręce w czerwono-niebieski fartuch, podeszła do męża i czule dotknęła jego zmarzniętego policzka. 
 Nie odpowiedział. Zdjął płaszcz, postawił aktówkę na podłodze i objął żonę tak mocno, że nie mogła odetchnąć. 
 – Nie teraz, Ambra, proszę – wyszeptał jej do ucha. – Powiedz Ylenii, że jestem bardzo zmęczony i chcę od­począć. Przyjdź do mnie na górę po kolacji. Nie jestem głodny. Nie mam ochoty jeść. Chcę pobyć sam. Muszę pomyśleć. 
 Pani Luciani była zaskoczona. Kusiło ją, żeby od razu wypytać męża, o co chodzi, ale postanowiła zastosować się do jego życzenia. Skinęła jedynie głową i pocałowała Giorgia, który w milczeniu wszedł po schodach i zamknął się w swoim pokoju. 
 Całe popołudnie krążył po mieście bez celu, szukając odpowiedzi, szukając tak potrzebnej mu teraz siły. Przede wszystkim szukał kogoś, kto mógłby mu pomóc. W głębi duszy już dawno to wiedział. Tylko Bóg może im pomóc. Nikt inny. Wiedział. Ale gdzie Go znaleźć? On, który ma tyle spraw, czy w ogóle wysłucha modlitw zwykłego nieszczęśnika? Może, kto wie, mógłby podarować mu potrzebne odpowiedzi i niezbędną siłę. Pewnie, przecież On jest Tym, Który Może Wszystko. A nuż, jeśli poprosi Go w ciszy tego pokoju, On wysłucha modłów. 
Szkoda, że pamięta o Nim dopiero w tej chwili. Ale spokojnie. Trzeba spróbować. 
Pogrążył się w długiej i głębokiej modlitwie. 
 Ambra, nie mając pojęcia, co o tym sądzić, odprowadziła Giorgia wzrokiem. 
Pozbierała jego rzeczy i zaniosła do przedpokoju. Powiesiła płaszcz na wieszaku, postawiła aktówkę przy stoliku na klucze i wstawiła parasol do stojaka, zdumiona, że jej mąż, zazwyczaj taki schludny i skrupulatny, tym razem zostawił cieknący parasol na podłodze. Wróciła do kuchni po szmatę i przetarła podłogę w przedpokoju. 
 Tymczasem Ylenia skończyła rozmowę. Była mocno wzburzona z powodu tej przeklętej halówki, zbyt czasochłonnej, zdecydowanie. Halówka tak naprawdę nazywała się inaczej i miała dwie nogi, dwie ręce, długie, proste blond włosy oraz serce, które szalało za każdym razem, gdy strzelał dla niej gola. Ale tego Ylenia z całą pewnością nie wiedziała. 
 Z naburmuszoną miną wróciła do salonu i pożegnała się z uczniem. 
Poirytowana brzydką pogodą i typowo męską zawziętością usłyszała kroki matki w korytarzu i wyszła do niej, ziewając i powłócząc nogami. Zobaczyła matkę klęczącą na podłodze i, zaskoczona, spytała, co ta właściwie robi, a przede wszystkim, o której będzie kolacja. 
 – No chodź! 
 Ambra wstała, wzięła córkę za rękę i skierowała się do kuchni. 
 – Kolacja już prawie gotowa. Pomożesz mi nakryć do stołu? I nie chodź tak, wiesz, jak tego nie znoszę! To nieeleganckie! 
 – Przepraszam, jak? 
 – Powłócząc nogami, przecież dobrze wiesz! To jak, nakryjesz do stołu? 
 – No nie… Kiedy w końcu zatrudnisz pomoc domową? U wszystkich moich koleżanek jest… I nie wierzę, że taty nie stać, no weź! 
 – A co ja bym robiła przez cały dzień? Nudziłabym się, nie sądzisz? Tysiąc razy ci mówiłam, że nie chcę nikomu wydawać poleceń i że lubię sama zajmować się swoimi sprawami. Tak już mam. Może i ty powinnaś się czymś zająć, nawet jajka na twardo nie umiesz ugotować. Czas przynajmniej tego się nauczyć… Co będzie, gdy wyjdziesz za mąż? 
 – Okej! Okej! Nie martw się, kupię sobie kurs na DVD albo wszystkiego nauczę się od ciebie na tydzień przed ślubem! Na razie mi się nie spieszy, nie musisz się tak przejmować. W zeszłym miesiącu skończyłam osiemnaście lat, wszystko w swoim czasie… A teraz chodźmy jeść, proszę! Umieram z głodu! A… tata? Nie wrócił jeszcze? Widziałam jego rzeczy przy wejściu, ale nie słyszałam, jak wchodził. 
 – Niedawno wrócił, ale od razu poszedł na górę, bo źle się czuje. Przy takiej pogodzie i silnym deszczu pewnie się przeziębił. 
 – Wiedziałam, że zachoruje. Gdybym nie dała mu parasola, przemókłby do suchej nitki. 
 – Właściwie ostatnio jest jakiś rozkojarzony. Nie wiem, co mu jest, może za dużo pracuje. 
 Zmartwionej Ambrze przypomniała się twarz męża, kiedy wrócił. Na pewno dzieje się coś złego. 
 – Spójrzmy na to pozytywnie, przynajmniej będą nam dziś oszczędzone te idiotyczne turnieje z nagrodami, które tata ogląda przy kolacji – oświadczyła Ylenia, wyjmując z szuflady sztućce i układając je na stole. 
 – Racja, nie wiem, co on w tym widzi. I nie daj Boże, żeby chociaż jeden przegapił…  – No właśnie! Zmuła! 
 Ambra roześmiała się i pacnęła córkę w kark. Potem zdjęła parujący garnek z kuchenki i zaniosła go na stół, starając się nie oparzyć. 
 – Lepiej siadajmy do jedzenia. I raczej unikaj takich okreś­leń przy ojcu… Wiesz, co sądzi o twoich barwnych wypowiedziach! 
 – Zmuła! Powiedziałam tylko „zmuła”! 
 Ylenia rozłożyła ręce i uniosła wzrok do nieba. 
 – No właśnie. 
 – O matko, ależ jesteście staroświeccy! 
 Matka i córka usiadły do stołu – jedna ze śmiechem, a druga z pełnym dezaprobaty prychnięciem. W końcu Ambra odezwała się, napełniając talerze gulaszem: 
 – Opowiedz mi, co dziś robiłaś. 
 – Nic specjalnego. Zwyczajne życie, zwyczajne rzeczy, zwyczajna nuda – odparła nadąsana dziewczyna. – Nic nowego, nic ciekawego…  Na te słowa matka uśmiechnęła się i pomyślała, że faktycznie, ich życie jest nieco monotonne. Żadnej z nich nie przeszłoby nawet przez myśl, że cały ich świat już wkrótce przewróci się do góry nogami. 
 – Mamo, możesz włączyć telewizor? Leci teraz ten program, jak on się nazywa… Ten z plotkami o VIP-ach; tata nigdy nie pozwala nam go oglądać, bo go nie lubi – wykrzyknęła Ylenia z pełnymi ustami, próbując postukać się pięścią w plecy, żeby się nie udławić. 
 Ambra nie zrozumiała nawet słowa z tego, co powiedziała jej córka, i pospiesznie nalała jej szklankę wody, by mogła przełknąć jedzenie. 
 W końcu, żeby przyspieszyć, Ylenia, połykając to, co miała jeszcze w ustach, wstała, chwyciła pilota i włączyła telewizor. 
 Tak mijała im kolacja: matka i córka razem, beztroskie; plotki i wspólne wybuchy śmiechu; wiele słów, po których nieuchronnie następowały kuksańce. 
Nieobecność Giorgia pozwalała na więcej swobody. 
 Po kolacji Ylenia pomogła mamie posprzątać. Zebrała naczynia ze stołu i wstawiła je do zlewu, zamiotła podłogę, a następnie czmychnęła w obawie przed kolejnymi obowiązkami. 
 Ambra pozmywała i ostrożnie wytarła naczynia, dokładnie posprzątała kuchnię, a kiedy skończyła, zdjęła fartuch, przygotowała tacę z posiłkiem dla męża i poszła na górę. 
 Zastała go wyciągniętego na łóżku, leżał na plecach z rękami splecionymi pod głową. Nie padało na niego miękkie światło rzucane przez abażur. Nie rozebrał się, nie zdjął nawet butów, miał zamknięte oczy i wyglądał, jakby spał. Lecz wiedziała, że tak nie jest, a po ponad dwudziestu latach małżeństwa czuła, że to nie jest dobry moment, by zganić go za leżenie na łóżku w butach. 
 Postawiła tacę na szafce i usiadła na łóżku obok męża. Posunął się, robiąc jej miejsce. 
 – Kochanie… – zaczęła delikatnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. 
– Przyniosłam ci coś do zjedzenia. 
 Z wymuszonym uśmiechem odrzekł, że zje później. 
 – Czy coś się stało? Dziwnie się dziś zachowujesz – powiedziała, coraz bardziej zaniepokojona. 
 Już to, że jej mąż nie ma apetytu, było bardzo nietypowe; coś takiego zdarzało się niezmiernie rzadko i za każdym razem świadczyło o poważnym kłopocie. 
 – Nie, nie martw się, jestem tylko ciut zmęczony. 
 – A dlaczego masz czerwone i zapuchnięte oczy? 
 – To nic, tylko przeziębienie – skłamał, unikając jej wzroku. – Daj spokój, chodźmy spać, jestem strasznie zmęczony – dodał, by uniknąć dalszego przesłuchania. 
 Skinęła głową, nie do końca przekonana jego odpowiedzią. W milczeniu oboje szykowali się do snu. 
 Ambra zgasiła lampę. Pokój rozjaśniało już tylko światło księżyca. 
 Po kilku godzinach Giorgio wciąż przewracał się w łóżku, które zdawało mu się nabite gwoździami. Dusiła go kołdra, ciężka jak z betonu. Chciał znaleźć we śnie choć trochę pociechy i ulgi, lecz tej nocy nic nie mogło przynieść mu wytchnienia od strasznej prawdy, której musiał stawić czoło. 
  3     Co za okropna noc! Cholera, co za koszmar! Domy bez schodów, windy stające między piętrami, walące się dachy…  Giorgio zatrzymał się u stóp schodów. Co wybrać? Jak się dostać do biura? 
Po tych wszystkich snach…. Schody czy winda? 
 W końcu zdecydował się na windę. Spał krótko i bardzo źle, nie miał ochoty mierzyć się ze stopniami, które, choć nieliczne, tego ranka wydawały się nie mieć końca. Wciskając czerwony guzik z wyżłobioną cyfrą 2, powtarzał w myślach przygotowane wcześniej słowa. Mimo to był przekonany, że w końcu i tak będzie improwizował. Jak w czasach studenckich przed ważnym egzaminem. 
 Teraz jednak jest inaczej, egzamin zawsze można powtórzyć, a tym razem dostał tylko jedną szansę i za nic nie może wypuścić jej z rąk. Żadnego, nawet najmniejszego błędu, inaczej to koniec. 
 Dotarł na drugie piętro, wolnym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w podłogę, przemierzył cały korytarz. Zatrzymał się dopiero przed ostatnimi drzwiami. Wsunął dłoń do prawej kieszeni spodni, szukając klucza do biura, i rozejrzał się wokół. 
 Potrafiłby opisać to miejsce w najdrobniejszych szczegółach nawet z zamkniętymi oczami: na podłodze wykładzina, którą od lat wydeptywał dzień w dzień; na ścianach obrazy, z których każdy opowiadał inną historię; w kątach korytarza dorodne rośliny, pieczołowicie podlewane przez ładną dziewczynę; 
poszarzały z upływem czasu tynk. I koledzy – ci mili i ci nielubiani. Oni także, podobnie jak elementy wystroju biura, stanowili mniej lub bardziej istotny fragment jego życia. 
 Westchnął i przekręcił klucz w zamku, po czym nacisnął klamkę, otworzył drzwi i stanął jak wryty, jakby w ostatniej chwili zmienił zdanie. Zawahał się przez moment i zamknął drzwi, nie wchodząc do pokoju. Wrócił korytarzem i zrobił kilka kroków w stronę najbliższego biurka. Siedziała tam kobieta, która słysząc zbliżające się kroki, uniosła wzrok i uśmiechnęła się na jego widok. 
 Gdy był już w pobliżu, przywitała go: 
 – Dzień dobry, panie dyrektorze! Przyszły faksy, na które pan czekał. 
Zaniosę je panu do gabinetu. 
 – Nie – odrzekł sucho. – Przejrzę je później. Czy prezes już jest? 
 Cynthię, sekretarkę Giorgia Lucianiego, zaskoczył chłodny i nieznoszący sprzeciwu ton głosu dyrektora, jako że na co dzień był on człowiekiem nadzwyczaj uprzejmym i dobrze wychowanym. Otrząsnąwszy się ze zdziwienia, odpowiedziała, że owszem, prezes niedawno przyszedł i jest u siebie. 
 – Dziękuję – odparł i zawrócił na pięcie. Gdy znalazł się w swoim gabinecie, położył aktówkę na krześle, powiesił płaszcz i usiadł, opierając łokcie na biurku, z głową w dłoniach, nie mając pojęcia, co robić i co myśleć. 
 Rąbnął pięścią w biurko tak mocno, że strącił ramkę ze zdjęciem swojej rodziny, zrobionym z okazji urodzin Ylenii. Na zdjęciu córka uśmiecha się promiennie, pozując w objęciach rodziców. 
 Na wspomnienie tego dnia jego usta rozjaśnił słaby uśmiech, ale po chwili zastąpił go zacięty wyraz twarzy. 
 I w tym momencie, jakby wreszcie odnalazł w sobie siłę, której tak bardzo potrzebował, Luciani wstał i skierował się prosto do gabinetu prezesa. 
 Nie wahał się ani przez moment, zapukał stanowczo i od razu wszedł. 
 – Dzień dobry, panie prezesie! – przywitał się i usłyszał odpowiedź. 
Podszedł do przełożonego, który w skupieniu popijając kawę, poprosił, by usiadł i też się napił. 
 – Dwie kostki, prawda? – spytał, zdejmując pokrywkę z cukiernicy. 
 – Dziś poproszę trzy. 
 – Co się stało? Musi pan sobie coś osłodzić? – zapytał rozbawiony prezes, dziwiąc się tej zmianie zwyczajów, i napełnił filiżankę. 
 Giorgio Luciani zastanawiał się kilka sekund nad odpowiedzią. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć ani jak pokierować rozmową. Szukał najodpowiedniejszych słów, przetrząsał myśli z nadzieją, że znajdzie dobry sposób, by przekazać swoją decyzję. 
 – Muszę osłodzić swoje odejście – powiedział po prostu. 
 Prezes spoglądał na niego przez chwilę z pytającym wyrazem twarzy i Giorgio, by uciec przed jego wzrokiem, zaczął obracać w palcach filiżankę z kawą, wpatrując się w nią, jakby chciał jak najdokładniej zatrzymać w pamięci logo banku nadrukowane na białej kamionce. 
 – Konkurencja zaproponowała panu lepsze warunki niż my? – spytał prezes z powątpiewaniem. 
 – Nie, nie! Prawda jest taka, że chciałbym poprosić o przeniesienie. 
 – Nie podoba się panu tutaj? – prezes pytał dalej, unosząc brew. 
 – Wręcz przeciwnie, bardzo mi się podoba. Nie chodzi o mnie, tylko o moją rodzinę. Muszę wrócić do domu. Muszę znaleźć serce. Zdaję sobie sprawę, że to brzmi dziwnie, ale… to prawda. 
 – Serce? O czym pan mówi? – zapytał prezes, zdumiony odpowiedzią. 
 – Potrzebuję serca do przeszczepu! Jest mi niezbędne, a żeby je zdobyć, muszę wrócić do Włoch. Dlatego chciałbym dostać przydział do jednej z naszych włoskich filii. 
 Dokładnie w tym momencie zadzwonił telefon. Prezes podniósł słuchawkę. 
Sekretarka zawiadomiła go, że zaraz zaczyna się zebranie, czekają już tylko na niego. 
 – Przepraszam – powiedział – obawiam się, że musimy przełożyć tę rozmowę na później. Chociaż pański problem nie jest dla mnie do końca zrozumiały, mam wrażenie, że chodzi o coś bardzo poważnego, i chciałbym pana zapewnić, że postaram się pomóc. 
 – Dziękuję, ogromnie dziękuję. – Luciani uścisnął dłoń prezesa, który w oczach podwładnego ujrzał w tym momencie dziwne światło. 
 Kilka godzin później zrozumie, że było to światło nadziei, którą w mrokach niemocy i lęku Giorgio bał się utracić. 
  4     – Tato, czy mógłbyś mi podać wodę? 
 – Tato, słyszysz mnie? – powtórzyła Ylenia, tym razem głośniej i dobitniej. 
 Giorgio ocknął się z zamyślenia. 
 – Przepraszam, skarbie, co mówiłaś? 
 Ambra zauważyła, że tego wieczoru przy kolacji mąż był wyraźnie zamyślony i utwierdziła się w przekonaniu, że coś jest nie tak. Od paru dni podejrzewała, że coś przed nią ukrywa, i czekała, że wyjaśni jej, o co chodzi. 
Przynajmniej taką miała nadzieję. 
 – Poprosiłam, żebyś podał mi wodę! Oj, tato, ostatnio jesteś nieprzytomny. 
 Ylenii było do twarzy z naburmuszoną miną, zupełnie jakby czas się cofnął do tych chwil, kiedy była małą, kapryśną i rozpieszczoną dziewczynką. 
 Ojciec podniósł butelkę z zielonego szkła i, uśmiechając się, nalał córce wody. 
 – Tato, coś mi się zdaje, że jeśli chcesz, żebym ci wybaczyła, musisz mi kupić konia. Od miesięcy mi to obiecujesz. Kiedy masz zamiar mi go kupić, jak się już ze­starzeję? 
 Giorgio uśmiechnął się, pomyślał chwilę i, wciąż pogodny, odpowiedział: 
 – Obiecuję, że dostaniesz swojego konia, gdy tylko się przeprowadzimy. 
 Cały dzień próbował znaleźć odpowiednie słowa, by powiedzieć rodzinie o przeprowadzce, i gdy wreszcie to zrobił, poczuł niewyobrażalną ulgę. Teraz musiał tylko uważać, żeby brzmieć przekonująco i nie zdradzić się. 
 Na te słowa matka i córka przestały jeść i odłożyły widelce. Ambra ściszyła telewizor i, oszołomiona, zwróciła się do męża: 
 – Przepraszam, czy mógłbyś powtórzyć to, co powiedziałeś? 
 Spokojnie, jakby chodziło o najoczywistszą rzecz na świecie, Giorgio odrzekł: 
 – Powiedziałem, że kupię Ylenii konia, kiedy tylko się przeprowadzimy. 
 Zdumienie i niedowierzanie były niemal namacalne. 
 – Przeprowadzimy? Ale dokąd? Kiedy? 
 – Pozwólcie mi wyjaśnić. – Giorgio otarł usta serwetką i przybrał poważną i nieustępliwą minę. – Niestety, ostatnio mieliśmy problemy w banku i konieczne były cięcia personalne, więc…  – Chcesz powiedzieć, że cię zwolnili? To dlatego byłeś ostatnio taki dziwny? 
– przerwała mu żona i zmartwiona wzięła męża za rękę. – I co my teraz poczniemy? 
 – Nie, nie… nie martw się, na szczęście tylko mnie przenieśli. Więc…  – Przenieśli? A można wiedzieć dokąd? – ponownie wtrąciła żona, coraz bardziej niespokojna. 
 – Do Włoch. Delegowali mnie do Włoch. Zadowolona? Pozwolisz mi wreszcie dokończyć? – Giorgio zaczynał się denerwować. 
 – Do Włoch? Tak daleko? 
 Gdy pierwszy szok minął, Ylenia wpadła w popłoch. 
 – Ale… czemu do Włoch? Tato, ja… Co mam zrobić ze szkołą? 
 – Szkołą ja się zajmę, nic się nie martw. Ale jest coś jeszcze… – Giorgio zawahał się i wreszcie wyrzucił z siebie to, co najbardziej go dręczyło: – Musimy wyjechać jak najszybciej! 
 Dla niego to również nie było łatwe i choć starał się sprawiać wrażenie spokojnego i opanowanego, w głębi duszy targały nim lęki, wahania i wątpliwości. 
A rezerwa okazywana przez żonę i córkę wcale nie ułatwiała sprawy. 
 – A co masz na myśli, mówiąc „jak najszybciej”? 
 Teraz i Ambra zaczęła się poważnie denerwować. 
 – Za dwa dni. 
 Na te słowa Ylenia wybuchnęła płaczem i, krztusząc się od łez, krzyknęła: 
 – Tato, dwa dni? Przecież to niemożliwe! Ja nie chcę! Moi przyjaciele… moje życie… Co ze mną będzie? 
 – Przykro mi, ale to już postanowione! 
 Palcami prawej dłoni Giorgio wygrzebał z kieszeni koszuli paczkę czerwonych marlboro, zapalił papierosa i poważnym tonem zwrócił się do córki: 
 – Poznasz nowych przyjaciół i będziesz miała nowe życie. Tak samo jak ja i twoja matka. 
 – Ale tato… – zaczęła dziewczyna. 
 – Żadnych „ale”, panienko! Tak ma być, i już! Nie mamy na to wpływu, zrozumcie wreszcie! – przerwał jej ojciec. 
 Zapłakana Ylenia uciekła do swojego pokoju, żeby obdzwonić najbliższe przyjaciółki i opowiedzieć im, co się stało, a wściekła Ambra zaciągnęła męża do sypialni. 
 – Nie powinieneś być dla niej taki surowy. Wyobrażasz sobie, co teraz czuje? Właśnie teraz, kiedy mimo wszystko udało jej się nawiązać jakieś przyjaźnie, ułożyć życie… Mogłeś sobie darować poruszanie tego tematu przy stole, zepsułeś wszystkim kolację. Czy w taki sposób przekazuje się tego rodzaju wiadomości? To zupełnie do ciebie niepodobne, co się z tobą dzieje? Nie poznaję cię. 
 Giorgio z opuszczoną głową słuchał wymówek żony. Nie mógł znieść jej zawziętej miny, nie chciał słyszeć krzywdzących słów, które wzmagały jego poczucie winy. Gdyby wiedziała, nie odezwałaby się do niego w taki sposób, lecz przecież nie mógł jej powiedzieć prawdy. Mógł jedynie milczeć. 
 – Przepraszam. Nie wiedziałem, jak wam to powiedzieć – uciął krótko i wyszedł z pokoju, żeby nie stracić panowania nad sobą. 
 Ambra została sama. Usiadła na łóżku, próbowała zebrać myśli i zastanowić się nad wszystkim. Co z nimi będzie? Jak mają zostawić wszystko i przenieść się do innego kraju, tak po prostu, z dnia na dzień? Jak Ylenia sobie poradzi, przecież musi porzucić przyjaciół, całe swoje dotychczasowe życie i to w wieku, który i bez tego jest trudny? Kto wie, ile czasu zajmie jej aklimatyzacja i nawiązanie nowych znajomości. A ile się nacierpi. Nie ma nawet czasu na przemyślenia, na pożegnania. Trzeba działać, i to szybko, ale działać spokojnie, by nie poróżnić członków rodziny. Trzeba współpracować, żeby przeprowadzka okazała się jak najmniej bolesna. W sumie nawet nie powinna złościć się na Giorgia. Ambra pożałowała swojego wybuchu. Przecież to nie on był odpowiedzialny za tę decyzję i z całą pewnością też nie czuł się szczęśliwy. Obiecała sobie, że przeprosi męża i zapewni mu maksymalne wsparcie. Nigdy nie przestała go kochać i nie chciała złamać przysięgi małżeńskiej: towarzyszyć mężowi w dobrych i złych chwilach. 
Ale najpierw musi zająć się tym, co najważniejsze, tym, co nie może czekać. 
 Podniosła się z łóżka i wyszła z pokoju. Jej kroki rozbrzmiewały echem w otulającej dom ciszy. Zapukała do drzwi pokoju Ylenii. Żadnej odpowiedzi. 
Nacisnęła klamkę i weszła do pokoju – zastała córkę we łzach, wyciągniętą na łóżku. Właśnie zwierzała się przyjaciółce przez telefon, że nienawidzi ojca i jego pracy. 
 Ambra potrzebowała sporo czasu, by ją wreszcie uspokoić. Ylenia przestała płakać, ale wciąż była wściekła na ojca. Ambra, mimo wszystko, nie mogła jej za to winić. 
 Dziewczyna w końcu zasnęła, więc Ambra zeszła na dół, by porozmawiać z mężem. 
 Giorgio siedział w fotelu z gazetą, lecz pod maską pozornego spokoju i opanowania dręczył go lęk. 
 Ambra sprzątnęła w kuchni, a potem wzięła gorącą kąpiel, by się uspokoić i zebrać myśli. Następnie zajrzała do sypialni i wybrała koszulę nocną. W końcu zeszła do męża. Przez chwilę wahała się, stojąc na progu salonu, niepewna, co robić, co powiedzieć i jak się zachować, przeraźliwie zmęczona wydarzeniami minionego dnia. Przez moment zastanawiała się, czy nie lepiej odłożyć rozmowę do następnego ranka, lecz doszła do wniosku, że to nie jest dobry pomysł. 
 – Czy zechciałbyś mi to wszystko wyjaśnić? Proszę? – zaczęła i przysiadła obok męża, na poręczy fotela. Założyła nogę na nogę, oparła się plecami o ścianę, a potem objęła go i delikatnie pogłaskała po głowie. 
 – A co konkretnie chciałabyś wiedzieć? – Giorgio zdjął okulary i odłożył gazetę, głównie po to, by zyskać na czasie. 
 Nie było mu łatwo zachować spokój, żona znała go zbyt dobrze. Zaręczyli się, kiedy byli jeszcze bardzo młodzi, i razem dojrzewali, więc nikt nie umiał go przejrzeć na wylot tak jak Ambra. Zawsze stanowił dla niej otwartą księgę, lecz tym razem nie, tym razem nie mógł sobie na to pozwolić. 
 – Czemu tak nagle? I wiesz, za dwa dni… Nie dałoby się trochę opóźnić wyjazdu? 
 – Przykro mi, ale nie. Naprawdę nie da rady, gdyby było inaczej, już bym to zrobił. Właściwie to wisiało w powietrzu od dawna, ale dopiero dziś dostałem potwierdzenie. Przykro mi. 
 Giorgio próbował się usprawiedliwiać, mając cichą nadzieję, że na tym rozmowa się zakończy. 
 – Ale… gdzie będziemy mieszkać? Jak mamy znaleźć mieszkanie w dwa dni? 
 Ambra czuła się coraz bardziej zagubiona i oszołomiona, lecz znów była sobą: miłą i łagodną żoną. 
 – Już się tym zająłem. Prezes banku, pan Malton, jest tak uprzejmy, że udostępni nam swoją willę w Toskanii. Popatrz, dał mi zdjęcie domu! 
 Giorgio poszperał w kieszeni spodni, wyciągnął fotografię i podał żonie. 
 Zaczęła jej się przyglądać. Zdjęcie było stare i wyblakłe i potrzebowała sporo wyobraźni, by odtworzyć rzeczywisty wygląd budynku. 
 – Powiedział, że leży w wiosce, która nazywa się… Ciacina, Cicina… Nie pamiętam już. Zaraz, jeśli się nie mylę, na drugiej stronie powinna być nazwa! 
 Ambra, zaciekawiona, odwróciła fotografię. 
 – Cecina! Tu jest napisane Cecina! 
 – No właśnie, Cecina! To w pobliżu Livorno, tak przynajmniej mówił prezes. Powinnaś się cieszyć, spełni się twoje wielkie marzenie: dom z dala od miejskiego zgiełku. Czy nie o to zawsze mnie prosiłaś? Na razie możemy się tam zatrzymać, a potem… zobaczymy. 
 Ambra poczuła, że słowa męża wytrąciły jej wszelką broń z ręki. Tyle razy się kłócili, bo on wolał mieszkać w samym centrum, w miejscu, gdzie można korzystać ze wszystkich miejskich udogodnień, podczas gdy ona wolałaby coś spokojniejszego i bardziej na odludziu, z dala od ruchu i miejskiego zgiełku. Do tej pory zawsze wygrywał Giorgio. 
 – Ale jak ja mam wszystko zorganizować w dwa dni? Przeprowadzkę, podróż? 
 – Nic się nie martw, zajmę się wszystkim. 
 Giorgio delikatnie pogłaskał dłoń żony, mając nadzieję, że udało mu się ją uspokoić. Nie wyglądała na całkowicie przekonaną, ale patrząc na zmęczoną i strapioną minę męża, postanowiła dać za wygraną. 
 Z uśmiechem oddała mu fotografię i cmoknęła go w czoło, próbując dodać mu odwagi. 
 – Okej, ufam ci. – Spuściła głowę, a na jej twarzy pojawił się smutek, gdy mówiła: – Przepraszam za wcześniej, za to, że się na ciebie zezłościłam. To dlatego, że wiesz, taka wiadomość, tak niespodziewanie… Byłam zaskoczona i przesadziłam. Ja…  Giorgio położył jej palec na ustach i wyszeptał z miną winowajcy: 
 – Ciiiiii… Nie musisz się tłumaczyć. Nie martw się, rozumiem to doskonale. 
 Ambra objęła go mocno i pocałowała namiętnie, co nie zdarzyło się jej od dawna. Powiedziała: 
 – Chodź spać, jest późno i wydajesz mi się nieswój. Czeka nas kilka trudnych dni i nie chcę, żebyś się przemęczał. Wiesz, że się o ciebie martwię… – Wstała, wyłączyła światło przy fotelu męża i gestem pokazała, by poszedł za nią na górę. Giorgio jednak pokręcił przecząco głową i z uśmiechem odrzekł, że zostanie jeszcze kilka minut. Ale obiecał, że niedługo do niej przyjdzie. 
 Ambra pocałowała go więc w usta na dobranoc i Giorgio patrzył, jak idzie po schodach na górę z rozpuszczonymi włosami, bez makijażu, otulona podomką z różowego jedwabiu i delikatnym zapachem płynu do kąpieli z białym piżmem. 
 Został sam. Westchnął głęboko. Po ciemku, podążając za bladym światłem księżyca, które wpadało przez rozsunięte zasłony i barwiło podłogę srebrem, wyszedł z pokoju, wspiął się po schodach i skierował się do ciasnego gabinetu obok kuchni. Włączył światło, sięgnął do szafki pod oknem, przez kilka minut czegoś szukał, aż w końcu wyciągnął nieco zużytą niebieską teczkę, wypchaną papierami. Miała naddarte rogi, jakby ktoś ją bardzo często otwierał i zamykał. 
Przykucnął na podłodze obok szafki i delikatnie przesunął dłonią po słowie nakreślonym czarnym flamastrem: Ylenia. 
 Westchnął i otworzył teczkę. Wydobył kilka kartek i kilkakrotnie przeczytał ich treść. Znajdowała się tu cała historia choroby córki: wyniki rozmaitych badań, orzeczenia lekarskie i różne hipotezy, wszystkie błędne. Konsultowali się z licznymi specjalistami, próbując nadać imię chorobie toczącej dziewczynę, ale nikt nie był w stanie postawić dokładnej diagnozy. Od zawsze powtarzano im, że nic się nie da zrobić: ani leczyć, ani określić, co jej właściwie dolega. Zupełnie jakby stali przed sędzią, skazani wyrokiem bez możliwości odwołania. 
 Rodzice próbowali więc zapewnić córce życie jak najbardziej zbliżone do normalnego: pogodne i szczęśliwe. Robili wszystko, by choroba jej nie doskwierała, nie pozwalali jej się przemęczać i pilnowali, by unikała gwałtownych wzruszeń, które mogłyby okazać się dla niej zabójcze. 
 Na całe szczęście do tej pory nie zaistniała potrzeba pobytu w szpitalu. 
Objawy ograniczały się do sporadycznych ataków, z którymi rodzice potrafili sobie radzić: omdleń, napadów paniki czy trudności z oddychaniem. 
 Giorgio usiadł przy biurku w towarzystwie kieliszka baileysa. Patrzył na kartki, lecz umysł odmówił mu posłuszeństwa i nie pozwalał czytać. Przed oczami pojawił się obraz chwili, którą za wszelką cenę chciałby wyrzucić z pamięci. 
Przypomniał sobie uczucia strachu i bezradności towarzyszące pierwszemu atakowi choroby; spóźniającą się karetkę, szaleńczą jazdę do szpitala, paniczny strach przed utratą córki, tak jeszcze malutkiej, lekarzy odmawiających jakichkolwiek wyjaśnień. 
 Z początku te straszne momenty zdarzały się rzadko, lecz z czasem pojawiały się coraz częściej, a ostatnie badania wykazały, że córce zostało już tylko kilka miesięcy życia. 
 Właśnie dlatego zwrócił się do doktora Kovacica: próbował znaleźć jakiś błąd, lekarską pomyłkę, nadzieję… Lecz nic takiego nie nastąpiło. Dostał jedynie informację, że serce jego córki jest za słabe i że wkrótce – z powodów, których nikt nie jest w stanie ustalić, przez chorobę, której nikt nie potrafi nazwać – przestanie ono bić. 
 Uporządkował dokumenty. Walcząc z przygnębieniem, odłożył teczkę do szafki, w to samo miejsce, z którego ją wyjął, i zamknął drzwiczki. Chciał odzyskać spokój myśli i ducha. Przecież musi być jakiś sposób, by uwolnić się od tego koszmaru. Wstał, wyjął z kieszeni kolejną kartkę, tę z ostatnim orzeczeniem lekarza, tę, na której widniał wyrok śmierci na jego córkę, i zamiast odłożyć ją do teczki, ukrył dokument między firmowymi papierami. Zgasił światło i wyszedł z pokoju. 
 Stąpając po ciemku, starał się nie narobić hałasu. Zaczął planować następny dzień i zorganizowanie przeprowadzki. Rozejrzał się wokół, próbując utrwalić w pamięci obraz tego domu, który mimo wszystko był świadkiem niezwykle ważnego okresu w ich życiu. 
 Przez chwilę żałował, że okłamał żonę, mówiąc jej, iż idzie na spotkanie związane z pracą, a nie do doktora Kovacica. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę z tego, że Ambra nie udźwignęłaby tego ciężaru, ból byłby dla niej nie do zniesienia. Musiał wziąć wszystko na własne barki i nieść to brzemię tak długo, jak tylko zdoła. 
 Gdy był już w łóżku, jeszcze raz przed zaśnięciem przemyślał całą sytuację i zadał sobie pytanie: czy powinien okłamywać również córkę: nie zdradzać prawdy o stanie jej zdrowia i wmawiać, że jest po prostu emocjonalnie słaba i nie radzi sobie z silnym stresem. Zawsze jej powtarzali, że na tym właśnie polega problem, że chodzi jedynie o jej nadwrażliwość i że nie ma powodu, by martwić się niektórymi dolegliwościami. 
 Ale teraz zastanawiał się, czy nie powinien wyjawić jej, że właściwie nikt nie wie, na co jest chora, i że zostało jej tylko kilka miesięcy życia. Skonfrontować ją z rzeczywistością. 
 Natychmiast odgonił owe myśli. Żaden rodzic nie obarczyłby córki taką prawdą. Poza tym za kilka dni na pewno złość na ojca jej minie. Jeśli jednak dowiedziałaby się prawdy, już nigdy nie zdołałaby pozbyć się nienawiści do życia. 
Tak jak on. 
  5     Tego ranka Ylenia obudziła się wcześniej niż zwykle, szybko się ubrała i zeszła na śniadanie. W kuchni zastała oboje rodziców. Jak co dzień tata siedział na swoim miejscu przy stole i czytał gazetę, czekając, aż śniadanie będzie gotowe. 
Mama nuciła, podgrzewając mleko na kuchence. Na widok córki zawołała, nie kryjąc zdumienia: 
 – Dzień dobry, skarbie! Wcześnie dziś wstałaś. 
 Dziewczyna nie odpowiedziała, podeszła do mamy, pocałowała ją w policzek i wzięła z szafki kawałek chleba tostowego. Ojca zignorowała. Nie usiadła obok niego jak zazwyczaj, wybrała miejsce po przeciwnej stronie stołu. 
 – Jak długo zamierzasz się na mnie boczyć? – Giorgio na chwilę oderwał wzrok od najnowszych wiadomości, lecz niemal natychmiast wrócił do lektury, niezbyt zaskoczony brakiem odpowiedzi. 
 – Mamo, nie idę dziś do szkoły. – Tym oświadczeniem Ylenia przerwała grobową ciszę panującą w kuchni, co w gruncie rzeczy ucieszyło rodziców. 
 – Jak to? – spokojnie zapytała Ambra. 
 – Ashley zorganizowała coś w rodzaju pożegnalnej imprezy u siebie w domu. Spędzimy cały ranek z dziewczynami, a później zjemy obiad. 
Pomyślałyśmy, że i tak przecież muszę rzucić szkołę, więc jeden dzień nie zrobi różnicy. Nie sądzisz? 
 – Zapytaj ojca, co o tym myśli. 
 – Nie obchodzi mnie jego zdanie. 
 Rozzłoszczona Ylenia podniosła głos i, jak to miała w zwyczaju, ujęła się pod boki. 
 – To wszystko jego wina, i nie powinno go obchodzić, jak spędzę moje ostatnie dni tutaj! 
 Giorgio nie odpowiedział, rzucił gazetę na stół, zdjął okulary i wstał, rezygnując ze śniadania. Wziął płaszcz i aktówkę i bez słowa wyszedł z domu, trzasnąwszy za sobą drzwiami. 
 Ambra westchnęła i z naciskiem powiedziała córce: 
 – Nie podoba mi się sposób, w jaki odnosisz się do ojca. To nie jego wina, że go przenoszą, a poza tym sytuacja na pewno się nie zmieni, jeśli będziesz się na niego wściekać. Lepiej zmień nastawienie, moja panno! 
 Przerwała na chwilkę, dając Ylenii czas do namysłu, ale jedyne, co jej się udało uzyskać, to wzruszenie ramion. Zrezygnowana, mówiła dalej: 
 – Jeśli chodzi o dzisiejszy ranek, nie mam nic przeciwko temu, wystarczy, że wrócisz po południu, bo musisz się spakować. 
 – Tak, tak – fuknęła Ylenia – nie martw się, zdążę wrócić. Dobra, lepiej już pójdę, inaczej ten poranek będzie raczej krótki. 
 Wstała od stołu i wyszła, również bez pożegnania i trzas­kając drzwiami, zupełnie jakby to był jakiś nowy rodzinny zwyczaj. 
 Ambra westchnęła. Spojrzała na przygotowane śniadanie: mleko, tosty z masłem i dżemem, kawa i ciastka. Śniadanie przygotowane z miłością, które zamiast połączyć rodzinę, uszczęśliwiło dwa domowe psy, jako że i ona przestała być głodna. Zmusiła się, by spojrzeć na całą sytuację z przymrużeniem oka i sprzątając kuchnię, wymamrotała do siebie: 
 – Jaki ojciec, taka córka! 
 Tego ranka Giorgio udał się do biura z zamiarem załatwienia ostatnich spraw przed wyjazdem. Joseph Malton okazał mu ogromne zaufanie: kilka lat wcześniej powierzył mu kierowanie bankiem, a obecnie, gdy Giorgio znalazł się w trudnej sytuacji rodzinnej, prezes udowodnił, że jest nie tylko doskonałym zwierzchnikiem, ale i oddanym, szczodrym przyjacielem. 
 Właśnie dlatego bardzo mu zależało, by przed wyjazdem uporządkować wszystkie sprawy. 
 Odniósł jednak wrażenie, że coś osobliwego wisi w powietrzu. W korytarzu wszyscy uważnie mu się przyglądali, a koledzy, którzy do tej pory nie wydawali się pałać do niego sympatią, teraz witali się z nim i posyłali mu uśmiechy. Nie pojmował przyczyn tej nagłej zmiany, po prostu pomyślał, że dowiedzieli się o jego przeniesieniu i to ich ucieszyło. 
 Co się dzieje, zrozumiał dopiero po południu, gdy większość pracowników udała się na obiad, a jeden z kolegów, dwulicowy i fałszywy łajdak, którego Giorgio nie znosił, wszedł do jego gabinetu i oznajmił, że chce mu złożyć poważną propozycję. 
 – Przykro mi, ale nie zajmuję się już kolumbijskimi sprawami. Od jutra przenoszę się do naszego włoskiego oddziału, więc nic mi już nie możesz zaoferować. 
 Giorgio próbował go spławić, ale tamten nie ustępował. 
 – Luciani, zanim odmówisz, posłuchaj, co mam do powiedzenia! 
 Miał chrapliwy głos, a jego mina nie wróżyła nic dobrego. Przypominał jednego z bohaterów filmów o dawnych sycylijskich mafiosach. 
 – Siadaj i słuchaj. Mam dla ciebie ciekawą propozycję. 
 – Streszczaj się! 
 Giorgio postanowił jednak go wysłuchać, choć wcale nie miał na to ochoty. 
 – Nie mam wiele czasu, muszę skończyć przygotowania do wyjazdu. 
 – Skoro tak, to od razu przejdę do sedna sprawy. 
 To mówiąc, intruz zapalił papierosa, usadowił się wygodnie na krześle naprzeciwko i oparł nogi na biurku. Na widok takiej arogancji Giorgio miał ochotę wyrzucić go z gabinetu, ale po chwili doszedł do wniosku, że w zasadzie to ich ostatnie spotkanie i nie warto psuć sobie dnia z powodu kogoś takiego. Nie miał pojęcia, jak bardzo później przyjdzie mu żałować tej decyzji. Gdy usłyszał, co tamten ma do powiedzenia, krew ścięła mu się w żyłach. 
 – Dowiedziałem się, że potrzebne ci jest serce. 
 – Skąd wiesz? 
 Giorgio natychmiast pożałował tego spontanicznego pytania, lecz było już za późno. 
 – Więc to prawda… Cóż, ściany mają uszy, sam już powinieneś był to zauważyć, Luciani! 
 – Można wiedzieć, o co ci do cholery chodzi? – Giorgio zacisnął pięści jak zawsze, kiedy się denerwował. 
 Kiedyś, będąc w podobnej sytuacji, rozwaliłby natrętowi nos jednym ciosem, lecz teraz, tutaj, po wszystkim, czego dokonał, by osiągnąć swoją obecną pozycję, siłą woli zmuszał się do zachowania spokoju. Nie podobał mu się ani rozmówca, ani tym bardziej kierunek, w którym zmierzała rozmowa. Poza tym nie rozumiał przyczyn tego dziw­nego zachowania. 
 Tamten, zanim zaczął mówić, wstał, strącając popiół z papierosa na dywan, otworzył drzwi i sprawdził, czy na korytarzu nie ma nikogo. Podszedł do Giorgia i wpatrywał się w niego swymi małymi, zbyt blisko osadzonymi oczami, jakby chciał go prześwietlić. Był to mężczyzna niski, chuderlawy, z miną cwaniaka i nigdy z nikim się nie spotykał, nie licząc kilku osób (tak samo podłych i prymitywnych jak on), którymi Giorgio od dawna szczerze gardził. 
 – No i co? Jak nie masz nic do powiedzenia, to zabieraj się stąd! 
 – Denerwujemy się, co? – powiedział mężczyzna tak cicho, że Giorgio ledwie go słyszał, mimo że dzieliło ich kilka centymetrów. 
 – Powiedzmy, że ze względu na naszą przyjaźń, mniej więcej za siedemdziesiąt tysięcy pesos mógłbym ci znaleźć piękne serduszko, dokładnie takie, jakiego potrzebujesz. Zapewne, gdybyś potrzebował nerki albo rogówki, byłoby prościej, wystarczyłaby połowa, ale na pewno wiesz, jak trudno jest o zdrowe serce. Więc, jeśli zechcesz, oczywiście za wynagrodzeniem, mogę skontaktować się z jednym znajomym, który za parę dni dostarczy ci to, czego szukasz. Potem inny znajomy, również za wynagrodzeniem, może przeprowadzić operację. Powiedzmy, że za sto trzydzieści tysięcy pesos wszystko się załatwi i puścimy całą sprawę w niepamięć. Co o tym sądzisz? 
 Cisza. 
 – Widzę, że się namyślasz… chyba nie chodzi o pieniądze? Ktoś z twoimi możliwościami nie powinien się nawet nad tym zastanawiać, kiedy chodzi o życie córki… – kusił mężczyzna. 
 Sto trzydzieści tysięcy pesos to około pięćdziesięciu tysięcy euro. Cena upragnionego narządu. 
 Skok adrenaliny. Szybkie bicie serca, urywany oddech. Dłonie świerzbią, pięści zaciśnięte, paznokcie wrzynają się w ciało. To nieprawda. To nie może być prawda. Lecz uszy nie kłamią. Przemożne pragnienie, by rąbnąć go w zęby. Przed oczami – wizja. Trzask pękającej kości nosa. Twarz tamtego tonąca w czerwieni. 
Wszystko w purpurze. Ta jego mina. Nie, nie wolno. Nie teraz, nie tu. I ten sukinsyn to wie. Pieprzony skurwysyn. Ale tę jedną rzecz da się zrobić. O tak. Na pewno tak. 
 Giorgio zerwał się, zrzucając na podłogę połowę rzeczy z biurka. Złapał rozmówcę za koszulę pod szyją i szarpnął go w górę. 
 – Co ty pieprzysz? Co ty, do cholery, pieprzysz? Nie wiesz, że to nielegalne? 
Wiesz, skąd pochodzą te narządy? Wiesz, że oni porywają i mordują dzieci, a potem sprzeda­ją na przeszczepy? Niewinne istoty są torturowane i krojone żywcem! Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Przecież to mogłyby być twoje dzieci! Jak śmiesz przychodzić do mnie z czymś takim? Jesteś gnojem i niczym więcej! Powinienem to zgłosić na policję! Wynoś się stąd, ale już! 
 Giorgio pchnął rozmówcę z całej siły, aż tamten upadł na dywan i uderzył nogą w krzesło. 
 Świetnie. Znakomicie. Złam sobie tę nogę. Ty larwo obleśna. Spokój. 
Spokój. Zachować spokój. Coś rozwalić. Coś trzeba rozwalić, ale nie jego gębę. 
Potem musiałby się tłumaczyć, czemu mu przylał. Ale szkło… O, proszę, szyba od szafki z hydrantem. Nada się, potem zapłacę za szkody. Co mnie to obchodzi. No już. Mam to gdzieś. 
 – Co ty, kurwa, robisz? Co ty…  Krew. Krew na ręku, krew na szybie, okruchy szkła rozsypane po podłodze. 
Piecze, cholera, ale trzeba było. 
 Tamten nie spodziewał się takiej reakcji; przywykł raczej do gotowych na wszystko desperatów, chcących jedynie ocalić życie bliskich. Próbował coś powiedzieć, jakoś zareagować, ale nie mógł, bo krzyki Giorgia i brzęk tłuczonego szkła ściągnęły do gabinetu pracowników z całego piętra. By uniknąć pytań, podczas zamieszania ulotnił się niepostrzeżenie, kulejąc i oddychając z trudem. 
 Giorgio postanowił, że nikomu nic nie powie o całym zajściu. Napomknął tylko o sprzeczce z kolegą i dał do zrozumienia, że stłukł szybę przypadkiem. 
 Gdy wreszcie się uspokoił, pozbierał swoje rzeczy i wyszedł z banku, obiecując sobie, że jeśli wszystko dobrze się skończy, to osobiście zajmie się zwalczaniem nielegalnego handlu narządami. 
 Po drodze do domu, gdy tkwił w długim męczącym korku, wrócił myślami do programu, który oglądał w telewizji przed kilkoma tygodniami. Chodziło o czteroletnie dziecko, które właśnie tutaj, w Bogocie, trafiło do szpitala z biegunką i opuściło go bez obojga oczu. A w Kabulu jakaś dziewczynka, również czterolatka, została porwana; kilka dni później rodzice znaleźli jej zwłoki, a raczej to, co z nich zostało: ciało pozbawiono wszystkich najważniejszych narządów wewnętrznych. Także w Mozambiku ginie mnóstwo dzieci, trafiają na nielegalny rynek handlu narządami. To nie film grozy, to smutna rzeczywistość, którą odważnie ujawniły siostry misjonarki. 
 Wzdrygnął się na samą myśl. Poruszane w telewizji sprawy wydawały się odległe. Zapominał o nich natychmiast po wyłączeniu odbiornika. Lecz teraz, kiedy problem dotknął go bezpośrednio, nagle poczuł się przytłoczony całym złem świata. Latami pracował z kimś takim, poczuł się zbrukany. Ilu zdesperowanych ludzi wpadło już w łapy tej szumowiny…  Spojrzał na ranę na prawej dłoni. Jak to wyjaśnić Ambrze? Kolejne kłamstwo. 
 Przepraszam, kochanie. Robię to dla ciebie. I dla naszej córki. 
 Zastanowił się, czy nie należałoby powiadomić władze o całym zajściu. 
Temu sukinsynowi nie może przecież ujść na sucho. Zdał sobie jednak sprawę, że doniesienie wymagałoby czasu i pieniędzy. Jego słowo przeciwko słowu kolegi. 
Żadnych świadków. 
 Poza tym dochodzenie, dowody, adwokaci… czas, zbyt wiele czasu. Co innego jest w tej chwili najważniejsze – to życie córki, które trzeba postawić na pierwszym miejscu. 
 Dobrze jest mieć przyjaciół w policji. Zaufanych, prawdziwych kumpli, którzy wiedzą, jak się zabrać do niektórych spraw. Przyjaciół, którzy mogą zatrzymać, kogo trzeba, i nie wyjawiać przy tym twojego nazwiska tak długo, jak to konieczne. Przyjaciół skłonnych uwierzyć ci na słowo. Przyjaciół, którzy mogą przyspieszyć dochodzenie. Przyjaciół tak samo jak ty wkurzonych na świat. 
Przyjaciół, którym kiedyś oddasz przysługę za przysługę.

Alessio Puleo - Moje serce należy do Ciebie - rozdział 1

Edytuj post Brak komentarzy:
    Szpital Świętego Eliasza, Bogota, Kolumbia. 
    W gabinecie paraliżująca cisza. Giorgio Luciani rozgląda się wokół, próbując się uspokoić. Okna wpuszczają niewiele światła, pewnie dlatego, że zbyt ciemne zasłony nie przepuszczają promieni słońca. 
    Mahoniowe meble, bogato zdobione, na pewno antyki. 
    Na ścianach wielkie obrazy – każdy w innym stylu, pozawieszane bez ładu i składu, niektóre przekrzywione – wydają się przepychać między sobą. 
    Na stoliku w kącie, obok malutkiego drewnianego Buddy, figurka Matki Boskiej z wodą święconą. 
    Wreszcie ciężki perski dywan na podłodze sprawia, że pokój wygląda na jeszcze bardziej ponury i zagracony. 
    Dziwne, myśli Luciani, żeby lekarz miał tak kiepski gust. W gruncie rzeczy jednak lekarz nie musi zajmować się meblami. 
    Ciszę mąci ledwie słyszalne tykanie: stary zegar w rogu biurka, pewnie i on nabyty przypadkiem. 
    Luciani spogląda przez chwilę na siedzącego przed nim mężczyznę marszczącego brwi i wpatrującego się z uwagą w papiery. Wydaje się nie zwracać na gościa uwagi. 
    Próbując opanować rosnący niepokój, Giorgio Luciani wstaje, podchodzi do okna i uchyla zasłonę, jakby miał nadzieję zobaczyć inny świat. 
    Rozmasowując zesztywniałe mięśnie ramienia, wygląda na zewnątrz, na ulicę. Samochody przemykają po asfalcie, spiesząc się, nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co. Na chodniku piesi cierpliwie czekają na zielone światło, żeby przejść przez ulicę. Matka uspokaja płaczące dziecko – pewnie domaga się nowej zabawki. Grupka dziewcząt śmieje się i przekomarza przy witrynie sklepu z odzieżą. Na ramionach mają szkolne plecaki, pewnie wracają do domów po długich godzinach wypełnionych lekcjami; a może idą do koleżanki, żeby się razem pouczyć. 
    Odległe przebłyski życia kołysane muzyką czasu; istnienia, które do nas nie należą, lecz które z tego czy innego powodu przeplatają się z naszym. Właśnie, naszym. 
    Nagle Luciani spostrzegł, że cienka okienna szyba zaparowała od jego oddechu, uniemożliwiając mu dalszą obserwację. Zaciągnął więc zasłonę niczym kurtynę. 
    Zastanowił się, która może być godzina, i spojrzał na zegar: szesnasta czterdzieści siedem. 
    Minęło ponad dziesięć minut, odkąd wszedł do tego pokoju. Kto wie, ile to jeszcze potrwa. 
    Tuż za jego plecami denerwującą ciszę przerwało westchnienie. Na to właśnie czekał. 
    Odwrócił się i zobaczył, że doktor Kovacic spogląda na niego z zatroskanym wyrazem twarzy. 
    Westchnął, zebrał się wreszcie na odwagę i powiedział: 
    – Słucham, panie doktorze. – Powoli wrócił do biurka i usiadł. 
    – Niestety, nie ucieszy pana to, co mam do powiedzenia. Dokładnie przeanalizowałem wyniki ostatnich badań i…  Na kilka sekund zapadła cisza. Luciani był pewien, że lekarz szuka właściwych słów, i niecierpliwie zaczął się bawić guzikami marynarki. 
    Uważnie przyglądał się brodatemu mężczyźnie o szpakowatych włosach, szukając nadziei w zmarszczkach na jego twarzy. Nie znalazł. 
    – Bardzo mi przykro – ciągnął lekarz – nic już nie da się zrobić. Będę szczery: nie zostało jej już wiele czasu. 
    Giorgio Luciani zbladł, poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg; próbował zachować spokój, lecz mimo starań nie udało mu się zapanować nad drżeniem głosu, gdy zadawał pytanie: 
    – Ile… Ile czasu? 
    – Pięć… co najwyżej sześć miesięcy. Nie więcej. Choroba postępuje błyskawicznie. Chociaż z pozoru nie ma żadnych objawów, wyniki mówią same za siebie. Jest coraz gorzej, serce jest w bardzo złym stanie. Zapewniam, że zrobiliśmy wszystko, co się dało; wyczerpaliśmy już wszelkie dostępne możliwości. Chyba że…  Doktor Kovacic przerwał i zawahał się. Nie był pewien, czy powinien mówić dalej. 
    Atmosfera w pokoju gęstniała, niemal nie dało się oddychać, a napięcie nie pozwalało Lucianiemu zachować zwykłego opanowania. 
    – Chyba że? – wybuchnął, zniecierpliwiony wahaniem rozmówcy. – Niech pan mówi, doktorze, proszę, chyba że… co? 
 Lekarz, który doskonale wiedział, w jakim stanie jest jego rozmówca, postanowił mówić dalej. 
    – Cóż, prawdę mówiąc, jest jeszcze jedna szansa, ale nie chciałbym budzić fałszywej nadziei, naprawdę trudno jest znaleźć serce w tak krótkim czasie, no i trzeba wziąć pod uwagę, że…  Doktor Kovacic znowu zamilkł i zaczął nerwowo szukać czegoś w szufladzie biurka. 
    Kolejna przerwa w rozmowie ostatecznie rozstroiła Lucianiego. Nie był już w stanie siedzieć, zerwał się i wrócił do okna. Nie spodoba mu się to, co za chwilę usłyszy, czuł to wyraźnie. Potem – jakby zaklinając odpowiedź, która miała być ostateczna – ponownie uniósł zasłonę i drżącym głosem spytał: 
    – No więc, doktorze, nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem, co pan próbuje mi powiedzieć; jest jakaś nadzieja? 
    – Proszę się uspokoić i posłuchać… – odrzekł specjalista, zamykając szufladę, niezadowolony, że nie znalazł tego, czego szukał. – Istotnie, jest pewna szansa, choć nik­ła: można by spróbować przeszczepu. Ale, jak już wspomniałem, trzeba wziąć pod uwagę fakt, że, niestety, w naszym kraju brakuje dawców narządów, więc trudno znaleźć serce, nawet jeśli ma się na to dużo czasu. Co dopiero w waszym przypadku, kiedy w grę wchodzi zaledwie kilka miesięcy! 
Jedynym rozwiązaniem wydaje się wyjazd za granicę, ale wtedy pojawia się inny problem: brak obywatelstwa. 
    – Brak obywatelstwa? – powtórzył mężczyzna. – Co pan ma na myśli? 
    – Postaram się wyjaśnić. Nawet gdyby przeniósł się pan do kraju, gdzie dawców jest dużo więcej, jego obywatele mają pierwszeństwo. Szanse więc będą, owszem, większe w stosunku do tych, które są tutaj, ale nie na tyle duże, żeby dać prawdziwą nadzieję. Krótko mówiąc, próbuję panu powiedzieć, że teraz jedynie cud może ją uratować. Ogromnie mi przykro, ale tak to wygląda. 
    Luciani bez słowa odwrócił się i znowu wyjrzał przez okno. Szyba drżała od chłodnych podmuchów wiatru, nieodczuwalnych wewnątrz pokoju. 
    Spojrzał w górę, na ciemnoszare niebo grożące deszczem, przystrojone czarnymi chmurami, zza których prześwitywało czerwonawe światło zachodzącego słońca. 
    W jego głowie słowa lekarza pędziły i rozbrzmiewały wciąż na nowo niczym rozszalałe tornado, a jego ciało, wstrząsane dreszczami, niemal odmawiało posłuszeństwa. 
    Zmusił się do zachowania jasności umysłu, z ogromnym wysiłkiem próbował ująć w słowa myśl, która kołatała mu w głowie, a której nie miał odwagi wypowiedzieć, pewnie z obawy przed utratą resztek nadziei. 
    – A jak wygląda sytuacja we Włoszech? – spytał w końcu, zaciskając pięści. 
    – Słucham? – odpowiedział lekarz, nie pojmując, do czego zmierza rozmówca. 
    – Chciałbym się dowiedzieć, jak ta sprawa wygląda we Włoszech, jeśli chodzi o dawców narządów – powtórzył. 
    – Cóż, jeśli się nie mylę, Włochy należą do krajów o dużej liczbie dawców. 
Ale czemu pan o to pyta? 
    Giorgio Luciani nie odpowiedział. 
    Spojrzał na swoje niewyraźne odbicie w szybie. Zwyczajny człowiek, około czterdziestki, uczciwy pracownik, na którego w domu czeka rodzina: żona i cudowna córka, którą kocha najbardziej na świecie. 
    Jego życie, krótko mówiąc, aż do dziś było spełnione. Nagle rozżalił się nad chwilami, które teraz zdawały się odległe i utracone na zawsze. Dobrze wiedział, że owa radość, o którą on i jego rodzina tak długo zabiegali, nigdy już nie wróci. 
    Stukot kropel deszczu, uderzających nieustępliwie o szybę, wyrwał go z zamyślenia. Ów dźwięk, niegdyś przyjemny i kojący, teraz wydawał mu się jedynie posępny i złowrogi. 
    Z opuszczoną głową wrócił do biurka i zebrał z krzesła swoje rzeczy: płaszcz i aktówkę, z której wyjął parasol. 
    Niedawno, kiedy wychodził z domu i stał już w drzwiach, córka dogoniła go i wręczyła mu ten parasol, zmartwiona, że będzie padać i ojciec może zmoknąć. 
    – Tato, nie chcesz się chyba przeziębić… – zawołała, biorąc się pod boki i robiąc identyczną minę jak niegdyś jego mama, kiedy go upominała. 
    Cmoknął ją w policzek, mocno uścisnął i podziękował. 
    Nieśmiały, ledwie dostrzegalny uśmiech rozjaśnił twarz Lucianiego, gdy spojrzał lekarzowi w oczy i spytał: 
    – Czy wierzy pan w cuda? 
    Doktor nie odpowiedział i wzruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie wie. Luciani, stojąc w progu, powiedział po prostu: 
    – A ja owszem. Ja i moja rodzina mamy włoskie obywatelstwo. 
    Zamknął za sobą drzwi, zszedł po kilku schodkach prowadzących na ulicę i skierował się w stronę domu. 
    Gorzkie łzy płynące po jego twarzy mieszały się z kroplami deszczu w to smutne styczniowe popołudnie.
© Agata | WioskaSzablonów.